Wszyscy, żywi i umarli, ciągną do zachodniej Ukrainy. Poza tobołkami z majątkiem przybyły z nimi wspomnienia, których absolutnie nie chcieli przywozić. I obrazy pod powiekami. Zachodnia Ukraina kipi. Przez sześć dni wszystkiemu się przypatruję. Siódmego piszę.
Dzieciaki harcują jak sikorki. Z nieba patrzą na nie ich sikorkowe mamy. Dniestr się wije. Alarm rakietowy przekrzykuje się z nabożeństwem srebrnocerkiewnym.
Kiedy pierwszy raz po przyjeździe rozległa się syrena, chłopiec bardzo się denerwował. Powiedział, że wie, co teraz będzie. Że teraz będą strzelać – mówi ich anioł stróż.
Dzieciaków ewakuowanych z Mariupola i zaporoskiego domu dziecka jest ponad setka. Umknęły spod noża specjalnej operacji, zwanej też ostatecznym rozwiązaniem kwestii dziecięcej.

Granicę przekraczamy o drugiej. Kierowca niedługo łamie się, czy bez zaśnięcia da radę dojechać do Iwano-Frankiwska. Tuż za przejściem zatrzymuje busa, żeby przespać się półtorej godziny w magazynku i jechać prosto do Domu.
Kilka godzin wyboistej drzemki i machnięć kałachem na znak, żeby jechać, i kilkadziesiąt owiniętych czarną folią drogowskazów później docieramy.
Droga. Przemierzana potem przy większej przytomności odkrywa kolejne przytłaczające szczegóły. Na mijanych cmentarzach z daleka widać świeże groby.
Tam, gdzie powiewa propor, tam leży sołdat – słyszę.

Samochodowe radyjko z uczuciem opowiada o tym, co nad naszymi głowami. Czasem na kwadrans bez pardonu przerwie mu wyjący komunikat dla mieszkańców obwodu. Żywiołowa muzyka i znów serwis informacyjny. Przybiera w nim kształt nowa mantra.
Czarne pakiety, czarne pakiety, czarne pakiety.
A w srebrnej cerkwi kończy się msza, anioł stróż chowa do chusteczki skrawki świętego chleba. W mieszkaniu batiuszki odkrywa zawiniątko przed dwiema paniami, które ewakuowały się z Kijowa. Siedzą w kryjówce z chlebem na ustach, z których nie schodzi im uśmiech radości, że żyją. Umknęły przed ostatecznym rozwiązaniem kwestii babuszek.
Dzieci śpią. Może śnią im się sikorkowe sny o skakaniu po gałązkach. Śpiew taty anioła niosący się nad wioską ustał. Teraz pora na syrenę. Zaczyna śpiewać nad miasteczkiem jak muezzin nad nieżywą Srebrenicą.
Zabiera mnie spóźniona o prawie godzinę marszrutka. Z południa. Główny szlak do miasta ciągnie z nagiego i głodnego wschodu. Lwów ubierze i nakarmi. Lwów trafia tak niewiele pocisków.
Ma pani rosyjski akcent – facet zatrzymał rękę w pół ruchu sięgania po kubek z kawą.
Stwierdzenie wraca po godzinie, wraz z niepewnym zerknięciem pani z dwójką dzieci. Jestem zdziwiona nie mniej od nich.
Evgenia nie ma żadnych wątpliwości, a słuch ma doskonały. Niewiele widzi, ale bardzo podoba jej się moja ikona z bazarku. Portretuję ich w trójkę, babuszkę, Matkę Boską i jej dziecko.
Wyślij zdjęcie mojej córce. Też mieszka we Lwowie. Ale ja z Krosna jestem, wiesz? Potem nas deportowano.
Wojsko miesza się z cywilnym tłumem jak zbieg Drawy z Dunajem. Patrzą nawzajem na swoje opatrunki i poparzone kończyny, jeśli mają czym patrzeć. Barykady całkiem niesubtelnie zrastają się z miastem. Przyklejone do spożywczaków i blokujące wjazd na osiedla.

Pomniki śpią w chochołach. Kochane zabytki owinięte folią bąbelkową, żeby nic im się nie stało.
Urywam się na kwadrans z foksalu, żeby pozdrowić jeden z nich. Tyle czasu wystarczyło, żeby w połowie drogi złapali mnie za fraki panowie sołdaci.
Dokumenty. Dokąd to? Nie, o tej godzinie nie można. Idźcie do siebie.
‘Siebie’ tej nocy akurat znaczy namiot Ukraińskiego Czerwonego Krzyża i czekającego w środku Gruzina.
Przyczajona syrena nagle złapała za włosy i ryknęła w ucho. Tutaj – po bombardowaniu północnej dzielnicy i lotniska – jej głos nabiera innej wagi niż na prowincji. Może to czas, by opuszczać już Lwów. Wsiadam do nowopoznanego pomarańczowego busa. Wraca prosto z Buczy.

Ciemnieje, po niemal dwóch godzinach czekania przekraczamy granicę. W Hali Kijowskiej herbatę rozdaje dwóch chłopców z obrony terytorialnej.
Chcesz jeszcze bułeczkę czekoladową? Zmęczona?
Trochę… do drugiej w nocy robiłam to samo, co wy teraz. Ale tam.
I jak tam jest?
Markotnieją, kiedy słyszą o pogrzebach wojskowych w lwowskim śródmieściu. O żołnierzach kulejących po mieście i z poranionymi twarzami. Ich braciach. I siostrach.
Wreszcie, znalazł się i transport w głąb Polski. Obok siada dziewczynka. Całkiem małomówna, z czasem po prostu zasypia mi na ramieniu. Z radia sączy się najpiękniejsze ‘Śpij kochanie śpij’.